O
filmie Habemus Papam pisałam tutaj jeszcze zanim obejrzałam film. Śledziłam wszelkie
wzmianki na jego temat, szukałam informacji dotyczących reakcji Włochów na
obraz Nanniego Morettiego. Dwa tygodnie temu widziałam przedpremierowy pokaz w
Poznaniu. Nie będę nigdy obiektywna, jeśli chodzi o pracę tego reżysera.
Uwielbiam manierę, z jaką kręci filmy, sposób, w jaki wygłasza kwestię, jego
grę. Lubię go nie tylko jako aktora, ale również jako mężczyznę. Lubię mu się
przyglądać, słuchać go, obserwować. Mam do niego po prostu słabość.
Podobnie
rzecz ma się, gdy chodzi o aktora Jerzego Stuhra, dla którego reżyser stworzył
rolę rzecznika Watykanu, Polaka, pana Rajskiego.
Powtórzę
się, poświęciłam aktorowi tyle czasu i mam do niego tyle sympatii i szacunku
jako artysty, że każdy film z jego udziałem odbiorę inaczej niż osoba, która
przyjdzie do kina ot tak obejrzeć film.
Dlatego
trudno pisać mi o filmie „Habemus papam” nie odsłaniając wcześniej wiszącej
zasłony fascynacji.
Pokrótce,
w czym rzecz. Nowo wybrany namiestnik stolicy apostolskiej Melville (Michel
Piccoli) przerażony funkcją, jaka na niego spadła, zastanawia się czy udźwignie
ciężar bycia przewodnikiem ludu. Ich wybrańcem, opoką i wsparciem. Chwile
zwątpienia i strachu uniemożliwiają mu podjecie decyzji. Sprowadzony przez
Rajskiego (Jerzy Stuhr) psychiatra (Nanni Moretti), próbuje rozmawiać z
Melvillem, ale nie udaje mu się dotrzeć do biskupa. W rezultacie Melville
ucieka z Watykanu, błądzi po ulicach Rzymu, wraca do czasów swojej miłości do
teatru, spotyka aktorów wystawiających „Mewę” Czechowa. Rajski nie ustaje w
poszukiwaniach i namowach na objęcie tak zaszczytnego stanowiska, ale decyzje
musi podjąć Melville. W tym czasie w Watykanie, gdy lud oczekuje papieża,
rozgrywa się mecz siatkówki miedzy biskupami a sędziuje nikt inny, a sam
psychiatra, na którego początkowo dość sceptycznie spoglądano.
„Una
comedia dolorosa” – bolesna komedia, taki był zamiar Morettiego. Sądzę, że się
udało. Jestem pewna, że widziałam obraz na miarę naszych czasów. Pełnych
zwątpienia, chaosu, strachu. Taki ludzki. Doszły mnie słuchy, że film dotyka
wiernych, że zwolennicy kościoła burzą się, (choć podejrzewam, że większość z
nich jeszcze filmu nie widziało). Pytam, na co się oburzają? Na ludzkie
zwątpienie, niepewność. Melville ma prawo się wycofać, nie chce być przywódcą,
wolałby być bratem, stanąć obok wiernych, rozmawiać z nimi, nie ich prowadzić.
To brzemię odpowiedzialności, które mu ciąży, gdy spaceruje po Rzymie, jest dla
niego zbyt ciężkie. Podejmuje decyzje zgodnie ze sobą. Dlatego, choć na
początku filmu drażnił mnie swoim „nie wiem”, gdzieś w połowie zaczynałam go
rozumieć, potem mu współczuć, aż w końcu stanęłam po jego stronie. Urzekł mnie
swoją decyzją i do końca nie wiedziałam, jaka ona będzie.
Film
polecam szczególnie, bowiem w moim przekonaniu ujawnia się w nim pewna myśl,
choć niekoniecznie musiała prowadzić tych, którzy film skroili. To jest mój
bardzo prywatny odbiór. Jest takie zdanie, które często pojawia się w książkach
Jerzego Stuhra, a na które natknęłam się podczas lektury „Udawać naprawdę” i od
tej pory stało się moim credo życiowym, choć czasem trudno żyć mając je przed
sobą. „Robić tak, jak czujesz. Robić coś, w czym nie ma cienia kombinacji, czy
to się będzie podobać, czy idzie z modą, czy wpisuje się w nurt…To cię czyni
wolnym. To jest zwycięstwo”.
Melville wygrał.
Melville wygrał.
A
przy okazji Nanniego Morettiego, nie wiem czy wiecie, że stworzył wytwórnię Sacher
Film i ma swoje kino w Rzymie. Zdjęcia stare ale niesamowite było wejść do
środka i zapytać o Jerzego Stuhra i wrażenie pozostaje do dzisiaj.
2 komentarze:
Wybieram się do kina na ten film :-)
ciekawa jestem wrazen, bo juz chyba po?
Prześlij komentarz