Życie
to nie zawsze wielkie wydarzenie, emocje, szaleństwo i gwar. Życie to czasem zwykły
dzień, zwykłe dzisiaj i znane jutro.
Lubię,
gdy kino takie właśnie życie podpatruje, nad takim życiem się pochyla. Kochałam
to w „Trzech Kolorach” Kieślowskiego, gdzie o wielkich rzeczach reżyser mówił spokojnym
tonem. Ostatnio wiem, czego w kinie szukam i dynamiczna akcja w tych
poszukiwaniach nie zajmuje miejsca, natomiast ten charakterystycznie
przeciągnięty spokój zachwyca mnie od lat i udało mi się go odnaleźć w ubiegłą
sobotę.
„Kolejny
rok” Mike’a Leigh, takie cudo, taki obraz magiczny.
Historia
kochającego się małżeństwa w średnim wieku, Toma (Jim Broadbent) i Gerri (Ruth
Sheen), którzy prowadzą spokojne życie na przedmieściach Londynu. Mają
dorosłego syna, który postanawia się ustatkować po trzydziestce. Ich życie,
oprócz pracy, to przebywanie na działce, sadzenie warzyw, następnie ich
zbieranie, przyrządzanie z nich posiłków. Czas płynie sielsko. Mają przyjaciół,
którzy często ich odwiedzają. Najczęściej do ich ciepłej kuchni czy ogrodu
wpada Mary (Lesley Manville), samotna przyjaciółka Gerri. Ta barwna postać ożywia
spotkania przyjaciół. Odrzuca zaloty wspólnego znajomego Kena, z nadzieją
spoglądając w kierunku syna głównych bohaterów. Zbyt duża ilość wina, które
spożywa, pozwala jej ukryć pod maską pustkę. Tylko na początku, ta postać pełna
polotu bawi, z czasem zaczyna stawać się balastem dla swoich przyjaciół. To cieple
i barwne miejsce w porach letnich zmienia się w lodowatą przestrzeń zimą, wtedy,
gdy Mary naprawdę potrzebuje pomocy.
Jest
w tym filmie rytm życia, przepięknie płynący strumień czasu. Dzień za dniem.
Film
podzielony został na cztery części, cztery pory roku i tak jak wiosną i latem
wszystko kwitnie, jest barwne, a ilość kolorów i ciepła aż razi, tak zimą i
jesienią króluje szarość, ta okrutna szarość, która rządzi się swoimi prawami,
a życie potrafi zmienić w wędrówkę bez celu.
Tom
i Gerri stają się jedyną ostoją, dla ludzi, których życie całkowicie się
porozsypywało.
Tak
jak w życiu, czasem jest dobrze a czasem jest źle, nie wszystko układa się po
naszej myśli. Ile to razy ludzie szukają oparcia w najbliższych, próbują odnaleźć
dobry bieg podpatrując życie innych, schronić się pod ich skrzydłami. Bolesny
chłód każe im niekiedy wyruszać w kolejną samotną wędrówkę.
Byłabym
szalona nie widząc siebie w Mary i nie widząc swojego życia w życiu Toma i Gerri.
Dla
mnie ten film, to życie po prostu, jego jasne i ciemne strony. Permanentna
tułaczka. Przepiękny melanż.
Wspomnieć
muszę na koniec o doskonalej roli Lesley Manville. Żongluje sobie emocjami
perfekcyjnie. Byłam zachwycona jej rozedrganiem na ekranie, pogubieniem,
chaosem. Doskonała. Ostatnia scena, gdy kamera zatrzymuje się na jej
twarzy, na długo zostaje w pamięci.
Cóż
może dać nam Leigh po wspaniałym „Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia”? Samą
przyjemność, choć czasem pełną goryczy. Jak w życiu.
2 komentarze:
Właśnie – Mary. Kto więc był głównym bohaterem tego obrazu? Tęsknoty, rozczarowania, pragnienia, uczucie niemocy usiłuje przykryć pod pierzynką dobrego humoru, który jednak w końcu nie dał rady i prysł. Mary została brutalnie przywołana do rzeczywistości – stąd zatrzymanie ostatniego kadru na jej twarzy. Teraz rozumiem tę scenę, bo nie do końca była dla mnie jasna. Masz rację - świetnie zagrana rola, początkowo drażniąca - potem coraz bardziej zrozumiała.
A na wiszące spójniki da się coś poradzić - wystarczy zasięgnąć języka :-)
Nocny widzu zdecydowanie Mary jest główną bohaterką tego filmu, choć można stoczyć na ten temat piękną rozmowę przy dobrym czerwonym winie:-)
Za radę co do wiszących spójników, dziękuję.
Prześlij komentarz