... Niczego nie było. Zakrzepła krew w liściach. Plecak chłopca zniknął. W drodze powrotnej natknął się na kości i skórę zasypane kamieniami. Kałuża flaków. Trącił kości czubkiem buta. Najwyraźniej je ugotowano. Żadnych strzępów ubrania.
Wypatroszona, spustoszona, jałowa kraina. Kości martwych stworzeń walające się w popiele. Śmietniki pełne nieokreślonych odpadków. Domy gospodarskie na polach odarte z farby, deski oblicówki podważone i wyrwane z umocowań. Wszystko pozbawione cienia i cech.
Woń spalenizny, wędrowali w nawiewach dymu, w porywach wiatru unosił się on z ziemi jak mgła, a cienkie czarne drzewa płonęły na stokach niczym skupiska pogańskich świec...
Sięgam po książkę, która jeśli o mnie chodzi jest arcydziełem. Droga Cormaca McCarthy’ego porywa, poraża, zmienia, wywołuje grymas na twarzy. Nie pamiętam już kiedy czytałam coś tak dobrego.
Droga to historia najprawdopodobniej o końcu świata. Piszę najprawdopodobniej, bo wszystkiego w tej książce musimy się domyślać. Choć nie mamy wprost informacji o końcu świata, nie mamy wątpliwości, że on nastąpił. Nie ma roślin, zwierzęta wyginęły. Ludzie jeśli jacyś pozostali zmienili się w kanibali, bo tylko tak mogli przeżyć. Wśród woni spalenizny, popiołu, permanentnego chłodu wędruje mężczyzna z kilkuletnim synkiem. Nic o nich nie wiemy, nie znamy ich imion, nie wiemy jakim cudem przeżyli katastrofę. Wiemy tylko, że zmierzają na Południe bo być może tam będzie cieplej. Jedynym celem mężczyzny jest przetrwać i ochronić syna. Dźwiga ze sobą naładowany rewolwer by w razie niebezpieczeństwa go zabić.
Mężczyzna wymyśla dla chłopca zabawę, że niosą ze sobą ogień. Chłopiec bierze sobie to dosłownie i nazywa ich dobrymi ludźmi. Chce pomagać każdemu spotkanemu na drodze człowiekowi, nie zdając sobie sprawy z tego, że może to być śmiertelnym zagrożeniem. Jest w nim tak dużo naiwności i chęci naprawy tego, co jeszcze naprawić można, że gotów jest oddać ostatni kawałek chleba.
Styl tej opowieści jest porosty. Dialogi jeśli już się pojawiają są krótkie i zwięzłe. Nie ma ani jednego zbędnego zdania. I to lubię. Opowiedzieć historie porażającą, wciągającą przy użyciu najprostszych zdań, nie posługując się zdrobnieniami, udziwnieniami, tak charakterystycznym dla dzisiejszego języka śmietniskiem słów bez znaczenia.
Odnoszę wrażenie, że koniec świata może wyglądać właśnie tak. Choć nie chcę się nad tym zastanawiać, to jednak po tej lekturze spoglądam na ziemię naszą z litością. Sami zamknęliśmy się w klatce, z której już się nie wydostaniemy. Któregoś jeszcze pięknego, słonecznego dnia ktoś naciśnie czerwony przycisk i ten nasz kolorowy raj zamieni się w spopielały padół.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz