Wczorajszy wrocławski koncert
królowej fado – Marizy, był najlepszym koncertem na jakim do tej pory byłam. No
może w ostatnich miesiącach, bo okazuje się, że dość często jeżdżę na koncerty.
Miałam przyjemność słuchać Marizy w maju tego roku podczas koncertu w Sali
Kongresowej w Warszawie. Wrocławski koncert był już niespodzianką, bowiem nie
spodziewałam się w tak krótkim czasie słuchać jej ponownie.
Trudno nie pokusić się o drobne
porównania, bowiem, choć koncerty takie same, z tym samym repertuarem, to
jednak bardzo różne. Długo zastanawiałam/zastanawialiśmy
się nad tym z czego to wynika.
Z pewnością dużym plusem były
miejsca, które zajmowaliśmy. Trzeci rząd zaraz z brzegu, dał nam możliwość
obserwacji, jakich nie mogliśmy dokonać w Warszawie zajmując miejsca dość
odległe. Tym razem mogliśmy zobaczyć wyraz twarzy Marizy, gdy wykonywała utwór
La Primavera. Tego się nawet nie da opisać. Nie będę próbować. Wrażenie na
długo pozostaje w sercu.
Hala sportowa „Orbita” w której
odbywał się koncert, choć sporych rozmiarów, więc nie było mowy o kameralnym
koncercie, spełniła swoje zadanie. Jestem zdecydowanie zwolenniczką małych koncertów, podczas których zachodzi
interakcja między słuchaczem a artystą, oczywiście trzeba być artystą, który
potrafi zbudować podczas koncertu odpowiednią atmosferę, i Mariza taką artystką
jest.
Bawiła się doskonale, była
swobodna, żartobliwa, profesjonalna, nie było tej „sztuczności” którą czułam w
Warszawie. To moje odczucia, więc niech nie burzą się ci, którym koncert w
Warszawie się podobał.
Mogłabym jeszcze wymienić kilka
rzeczy, ale dwie sprawiły, że bezapelacyjnie koncert we Wrocławiu był doskonały
i, choćby nie wiem co, pozostanę przy swoim zdaniu.
Po pierwsze na scenę wyszedł
Mario Pacheco, mistrz portugalskiej gitary. Nie grał z Marizą w Warszawie. Nie
wiedzieliśmy, że będzie we Wrocławiu, więc zaskoczenia też nie jestem w stanie opisać.
W maju tego roku jedliśmy kolację w Clube de Fado w Lizbonie, która to
restauracja należy do Mario Pacheco właśnie. Sam mistrz grał tego
niezapomnianego wieczoru na portugalskiej gitarze, akompaniując pieśniarzom fado. Wrażenie zostaje na lata w
głowie.
I druga rzecz. Zostałam
rozpoznana przez wierną czytelniczkę mojego bloga - Miłośniczkę fado. Było to tak
miłe, że aż zaniemówiłam. Jestem ciekawa Twoich wrażeń z koncertu?
Zdjęcia, które zrobiłam podczas
koncertu są tak marne, że oszczędzę czytelników i odeślę do strony Ethno Jazz
Festival, w ramach którego koncert się odbył.
Jedno jest pewne - każdy taki koncert przypomina mi, uświadamia,
lekko daje odczuć, że Lizbona, miasto, które mnie oczarowało, prosi, żeby tam
wrócić.
9 komentarzy:
Myślę, że dużym minusem Warszawskiego koncertu była Kongresowa.. nie byłam na jej ostatnim koncercie ale pamiętam ten sprzed kilku lat - Mariza w tej sali zniknęła, zresztą jak wiele innych gwiazd tam koncertujących. Szkoda, wielka szkoda..
zgadzam się. Pamiętam koncert Tori Amos, choć boska i wyjątkowa, też zniknęła w Kongresowej. Ale może się czepiam. Koncert we Wrocławiu był po prostu lepszy, swobodny, lekki, idealny.
Całkowicie się z Tobą zgadzam, to był zupełnie inny koncert. I nie chodzi tu o miejsce, w Kongresowej siedziałam w piątym, w Orbicie w czwartym rzędzie, a hala sportowa jako sala koncertowa zupełnie mi nie odpowiada. Myślę, że to właśnie dzięki obecności Mario Pacheco było lepiej. Utwory zagrane, a więc również zaśpiewane bardziej tradycyjnie i mniej perkusji, która w Warszawie doprowadzała mnie do szału (szczególnie w guitarradzie). Jose Manuel Neto to prawdziwy mistrz guitarry, jednak aranżacje, które poprzedni skład muzyków miał opracowane na trasę koncertową po USA, nie bardzo mi odpowiadały. We Wrocławiu słychać było wielokrotnie pomyłki, niezgranie, ale przez to było bardziej autentycznie. W akompaniamencie dla fadisty na szczęście najważniejsza jest gitara portugalska, więc pozostali muzycy musieli się dostosować. W ten sposób jednak mniejsze szanse na pokazanie swojego kunsztu miał Pedro Jóia, więc cieszę się, że mogłam wysłuchać obydwu koncertów.
Do zobaczenia przy okazji kolejnych koncertów, w Poznaniu, gdzieś w Polsce, a może w Lizbonie...
miłośniczka fado
Coś tu się ostatnio lizbońsko zrobiło :-) Mario! TO była niespodzianka zupełnie niespodziewana!
Miłośniczko fado, wiedziałam, że mogę liczyć na profesjonalny komentarz:-) dziękuję.
słyszałam kilka pomyłek, chociaż może nie pomyłek, bo znawcą w tej materii nie jestem, a bardziej niezgrania, ale faktycznie to było bardziej autentyczne i naturalne, aż proszące o wybaczenie.
Do zobaczenia w świecie, na koncertach i nie tylko.
Dobre vino verde (jeśli lubisz) po koncercie, wręcz wskazane:-)
Wolę tinto z Alentejo, chociaż w upalne dni verde smakuje bosko - szczególnie alvarinho, ale tu cena odstrasza.
Dla mnie obecność Mario Pacheco też była zaskoczeniem. Wiedziałam tylko, że nie będzie Neto, bo w ten wieczór grał w na festiwalu fado w Madrycie.
Po koncercie udało mi się zamienić kilka słów z mistrzem Pacheco - uroczy, skromny, zaskoczony, że jest w Polsce znany.
A na muzyce to ja się absolutnie nie znam, ja tylko bardzo lubię fado :)
Pozdrawiam,
miłośniczka fado
widziałam jak rozmawiasz z Mario:-)
Szczególny sentyment mamy do Mario mając go na wyciągniecie ręki w jego "środowisku naturalnym", prawda? I vinho tinto też było, choć nie z Alantejo, ale domowe marki "Clube da Fado", co ma swoj urok rzecz jasna :-) Wspaniałe na wrocłąwskim koncercie były pomyłki i niezgranie Mario Pacheco w utworach spoza fado tradycyjnego. Za to w tych tradycyjnych był mistrzem niebywałym! Gitarrada to majstersztyk. O ile w innych utworach Mario jednak odrobinę był wycofany, tu królował. Mistrz! Do licha, ale to był przecież koncert Marizy, a nie Mario :-) Choć dla mnie Marizy i Mario.
to był zdecydowanie koncert dobrych muzyków, pasjonatów:-) i to było wspaniałe. Takie ich wspólne "zgranie", tak widoczne na scenie, jeszcze bardziej potęgowało odbiór. Ja lubię obserwować muzyków, którzy dobrze się na scenie ze sobą czują, a Wy?
Widzę, że koncert pozostał w głowach na dłużej.
To może to wino kiedyś wszyscy razem wypijemy, i każde takie, jakie lubi:-)
Prześlij komentarz