Pomyślicie
pewnie, że się powtarzam, macie prawo. Do znudzenia pisze o jednym, ale
ja lubię ten temat.
Chciałabym
dzisiaj zaledwie wspomnieć o pewnym filmie, (właściwie tylko jednej scenie),
który pierwszy raz obejrzałam w Perugii, chyba przypadkiem, choć podobno nie ma
przypadków. Mowa o „Aprile” Nanniego Morettiego. Film z 1998 roku. Wraca do
mnie jak bumerang, jak sen z dzieciństwa. Dawniej taką terapeutyczną rolę
spełniał „Czerwony” Kieślowskiego, dzisiaj śmiało mogę powiedzieć, że jest to
wspomniany film Morettiego.
Oszczędzę
Wam streszczenia, (mam nadzieję, że tekst o Morettim, który rodzi się w mojej
głowie na portal oliwazoliwek, pojawi się prędzej czy później).
O
jednej tylko scenie wspomnę, bo to w sumie ona powraca do mnie jak nieproszony
gość, zmuszając mnie do zastanawiania się – dlaczego? Moretti, który gra główną
rolę – reżysera, dowiaduje się, że na świecie pojawił się jego oczekiwany syn.
Idzie wzdłuż rzeki, jak mniemam, bo trudno powiedzieć. Podnosi ręce, biegnie,
jest w tej jednej, danej chwili. W tle słychać utwór Ludovico Einaudi „Le
onde”.
I tu
jest wszystko. Nie ma nic, co przeszkadza, co uwiera, co miałabym ochotę
odrzucić. Na mnie działa jak balsam.
„Aprile”
jest kontynuacją filmu „Caro diario”, moim zdaniem, najlepszego filmu
Morettiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz